literature

APH - Softness and Light EKSTRA

Deviation Actions

anatheila's avatar
By
Published:
2.8K Views

Literature Text

- Ostatni raz przychodzę do ciebie w taki ziąb – stwierdził Lovino, wchodząc do kuchni, w której Antonio siedział z rzężącym laptopem na stole. Hiszpan rzucił mu tylko krótkie spojrzenie przez ramię.
- Ach, to ty – powiedział, po czym odwrócił się do komputera.
„A spodziewałeś się kogoś innego?", pomyślał Lovino, rozdrażniony tym, że go zignorowano. Zdjął kurtkę i rzucił ją na oparcie krzesła, a kątem oka uchwycił przewijające się na ekranie laptopa oferty lotów do Hiszpanii.
- Wybierasz się dokądś? – rzucił od niechcenia, pochylając się obok Antonia, by przyjrzeć się przeglądanej stronie internetowej. Nie żeby go to interesowało.
Antonio z roztargnieniem objął wolną ręką chłopaka i przesunął dłonią po jego boku, nie odrywając wzroku od ekranu komputera i mrucząc coś w odpowiedzi. Z niewiadomego powodu Lovina to zirytowało.
- Ej, słuchasz mnie, do cholery? – zapytał ostro. Dopiero wtedy Antonio na niego spojrzał.
- Słucham cię – odpowiedział, a potem wskazał podbródkiem na komputer. – Przeglądam oferty lotów na święta.
- Przecież do świąt jeszcze prawie dwa miesiące – parsknął Lovino.
- Jeśli wcześniej kupię bilety, to będzie taniej.
- Lecisz na święta do rodziny?
Antonio uśmiechnął się lekko.
- To w końcu święta – odpowiedział. – Chciałbym je spędzić z bliskimi. A ty nie?
Lovino zacisnął usta. Pomyślał o świętach w swoim domu, spędzanych w atmosferze sztucznej i pokazowej radości. Już dawno przestały go cieszyć i nie oczekiwał ich z niecierpliwością, tak jak jego brat. W tym roku liczył, że będzie inaczej, że spędzi te święta tak jak powinien. Jak się właśnie dowiedział, raczej nie miał na co liczyć.
Jak zwykle zresztą.
Ze złością odtrącił ramię Antonia i wyprostował się, czując nieokreślony zawód.
- Nie znoszę świąt. A ty leć sobie do domu, jeśli masz za co. Twoja rodzina na pewno się ucieszy na widok takiego bezrobotnego idioty – rzucił. – Wychodzę.
Nim jednak zdołał zrobić krok, ramię Hiszpana otoczyło go w pasie i przyciągnęło w dół, na kolana Antonia.
- Puszczaj mnie! – warknął Lovino, próbując wyswobodzić się z uścisku, ale drugie ramię objęło go jeszcze mocniej.
- Szkoda, że nie lubisz świąt – powiedział Hiszpan cicho, ukrywając twarz w zagłębieniu szyi Lovina. – Myślałem, że zechciałbyś lecieć ze mną.
Vargas przestał się wyrywać. Odsunął tylko i lekko wykręcił głowę, by móc popatrzeć w twarz Antonia.
- Co takiego? – zapytał. – Miałbym lecieć na święta do twojej rodziny?
Antonio uśmiechnął się.
- Przecież powiedziałem, że chciałbym spędzić je z bliskimi – powiedział. – Czyli z tobą też. Przede wszystkim z tobą.
Lovino odwrócił twarz zakłopotany czując, że zaczynają palić go policzki.
- Idiota – mruknął. – Rodzice mi nie pozwolą. Gdyby się dowiedzieli, że się widujemy…
- Wiem – odpowiedział Antonio i westchnął. Oparł czoło o ramię Lovina. – Więc będę musiał zostać.
- A ktoś cię zmusza? – żachnął się urażony Romano. Szarpnął się, ale ramiona Hiszpana trzymały go mocno. – Leć sobie do tej Hiszpanii i nigdy nie wracaj. Ja i tak nie chcę spędzać świąt z takim…
Urwał, gdy niespodziewany, krótki pocałunek zamknął mu usta. Spojrzał w jego twarz, zły, że mu przerwał w taki sposób.
- Bardzo chcę spędzić z tobą te święta, o wiele bardziej niż z rodziną – powiedział powoli Antonio, patrząc mu poważnie w oczy. Potem uśmiechnął się ciepło. – Obiecasz mi, że polecisz ze mną?
- Jesteś głupi czy głuchy? – zapytał Lovino, ale w jego głosie nie było złości. – Powiedziałem, że nie mogę…
- Ale kiedyś polecisz?
- Polecę – powiedział dla świętego spokoju. Widząc szeroko rozlewający się uśmiech Antonia uciekł spojrzeniem w bok i poruszył się niespokojnie na jego kolanach. -  A teraz mnie puść, muszę zrobić kolację. Pewnie znowu nic nie przygotowałeś…
- Za chwilę.
Lovino poczuł ciepłą dłoń na swojej twarzy. Kciuk Antonia przesunął się po jego policzku w delikatnej pieszczocie, nim jego usta dotknęły ust Lovina w miękkim pocałunku.
- Święta z tobą – powiedział później Antonio. – Już nie mogę się doczekać.
- Bałwan – mruknął Lovino. W głębi duszy czuł jednak to samo.
W grudniu dziesięć lat później wpatrywał się tępo prostokąt papieru, podarowany mu na święta przez brata i po raz pierwszy od bardzo dawna pozwalał sobie na wspomnienia związane z Antoniem.
Wszystko wracało. Zatarte w pamięci szczegóły nagle stawały się bardzo wyraźne i choć od dziesięciu lat odpychał od siebie najdrobniejsze wspomnienia, teraz wracały ze zdwojoną siłą. Choć zapomniał już jego twarzy, teraz przypominał sobie zmarszczki w kącikach jego oczu. Chociaż wyparł ze wspomnień jego imię, to nagle potrafił wyobrazić sobie jego głos.
Przez całe dziesięć lat nie bolało tak mocno, jak teraz.
- Dlaczego mi to robisz, draniu? – zapytał, zaciskając dłonie. – Dlaczego nie dasz mi spokoju?
Spojrzał w okno swojego pokoju, ignorując dobiegające zza drzwi utyskiwania matki, która chciała, by Lovino pomógł trochę w przedświątecznych porządkach, bo zostało zaledwie kilka dni do Wigilii. Za oknem śnieg spadał z nieba grubymi płatkami, zapowiadając białe święta.
Kolejne tak bardzo znienawidzone święta.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zgniata trzymany w ręku bilet lotniczy. Uniósł papier i lekko go rozprostował, po czym odczytał datę wylotu: dwudziesty czwarty grudnia. Wigilia.
Zaśmiał się sam do siebie.

Francis spojrzał w szare, listopadowe niebo i westchnął. „Pięknie", pomyślał. „Człowiek wraca po kilku latach, a tu wita go parszywa pogoda… Dobrze, że wziąłem parasol".
Szedł tak dobrze mu znaną ulicą, wypatrując zmian, które spodziewał się zastać po swoim powrocie. Otwarto kilka nowych sklepów, kilka innych zamknięto. Zniknął stary, rozsypujący się budynek, który Francis mijał idąc do swojej restauracji, a na jego miejscu powstał parking. Więcej zmian jednak nie zauważył, jakby cała dzielnica wciąż była taka sama, jak osiem lat temu, gdy wyjeżdżał do Kanady.
„Cóż… To właściwie nie dziwne. Takie okolice się nie zmieniają", pomyślał, gdy stanął przed kutą bramą. Pchnął ją i wszedł na cichy cmentarz.
Bez trudu dotarł do kolumbarium, mieszczącej się na drugim końcu cmentarza, w jego nowszej części. Odnalazł znajomą mosiężną tabliczkę i uśmiechnął się do niej krzywo.
- Cześć, chłopaki – powiedział. – Dawno się nie widzieliśmy, nie?
Wiedział, że nie ma tu prochów Antonia, którego ciało jego rodzina zabrała do Hiszpanii, by pochować go w rodzinnym mieście. Gilbert jednak nalegał, by ich nazwiska widniały na jednej tabliczce.
- Nie będzie mi głupio samemu – powiedział pewnego letniego dnia kilka lat temu podczas jednego ze spotkań w hospicjum. Francis nawet teraz miał przed oczami zawadiacki uśmiech Gilberta w jego wyniszczonej chorobą twarzy i wciąż dokładnie pamiętał, jakie słowa wtedy padły. – Poza tym, jak do nas przyjdziesz, znowu będziemy we trzech, jak zawsze! Czasem mógłbyś przynieść jakieś piwo, tylko musisz się liczyć z tym, że ciągle to ty będziesz stawiać…
Francis pamiętał śmiech, który rozbrzmiewał wtedy w pokoju hospicjum. Dwa miesiące potem przyglądał się, jak urna z prochami przyjaciela znika w głębokiej niszy za tabliczką z wygrawerowanymi dwoma nazwiskami. Gilbert nie przeżył nawet roku od śmierci Antonia i odszedł w sierpniu, na trzy miesiące przed rocznicą.
Kilka kropel spadło na tabliczkę i spłynęło w dół, wciskając się w rowki wygrawerowanych liter. Francis niespiesznie rozłożył parasol, wciąż trochę zadumany, gdy wtem jego uwagę przyciągnęła ciemna postać, która przystanęła na skrzyżowaniu alejek opodal, jakby wahając się, w którą stronę iść. W ręku trzymała papierowy pakunek, zapewne kwiaty.
- Lovino? – mruknął zdziwiony Francis, bo pamiętał, że chłopak nigdy tu nie przychodził. Uniósł do góry rękę w pozdrowieniu, ale tamten zniknął już w bocznej alejce.
„Może to nie on", pomyślał spojrzał ostatni raz na tabliczkę i ruszył do bramy. Nie widział się z Lovinem, odkąd dziesięć lat temu zarekomendował go do jednej ze szkół, gdzie miał kształcić się na szefa kuchni. Warto byłoby odświeżyć znajomość, ale nie miał pojęcia, jak mógłby się skontaktować z Vargasem.
Wiatr szarpnął parasolem, niemal wyrywając mu go z ręki. Zaklął cicho, gdy walcząc z parasolem, omal nie staranował jakiegoś młodego mężczyzny idącego z naprzeciwka.
- Przepraszam – powiedział Francis, uśmiechając się czarująco. Przyjrzał się chłopakowi i zmarszczył brwi. – Lovino?
Obejrzał się zdezorientowany za siebie. Był przekonany, że…
- Musiał mnie pan pomylić z moim bratem, to się często zdarza. Ja jestem Feliciano – odparł chłopak. Przyglądał się Francuzowi z zainteresowaniem. – Skąd zna pan Lovina?
- Jesteśmy starymi znajomymi – odpowiedział Francis, wciąż rozglądając się po cmentarzu w poszukiwaniu znajomej postaci. Więc jednak wcześniej mu się nie przywidziało. – Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Francis Bonnefoy – powiedział, ponownie spoglądając na Feliciano i uśmiechając się szeroko. – Tak właśnie mi się zdawało, że przed chwilą widziałem pańskiego brata.
- Proszę mówić mi po imieniu – powiedział Feliciano, a potem nagle posmutniał. – Nasz dziadek zmarł dwa miesiące temu. Lovino nie był na pogrzebie i nie lubi tutaj przychodzić, więc trochę czasu zajęło namawianie go, żeby w końcu odwiedził grób dziadka.
- Przykro mi z powodu twojej straty – Bonnefoy pokiwał głową, myśląc o czymś innym.
Przyszedł tylko na grób dziadka. Tak jak Francis podejrzewał, Romano wciąż nie mógł się przemóc, by odwiedzić Antonia. Nawet po tylu latach…
– Lovino rzeczywiście nie lubi cmentarzy – powiedział pierwszą rzecz, która przyszła mu na myśl. Jeśli zatrzyma na rozmowie tego chłopaka, to może uda mu się spotkać z jego bratem. Powinien z nim porozmawiać. - Pamiętam, że na pogrzeb Antonia też nie przyszedł…
- Antonia? – Feliciano zmarszczył brwi. – A kto to był?
Właśnie wtedy Francis zdał sobie sprawę, że palnął coś niepotrzebnego. Najwyraźniej Lovino nigdy nikomu nie wyjawił, co łączyło go z Hiszpanem.
- Nasz wspólny przyjaciel. Zmarł dawno temu – odpowiedział wymijająco. Widział, że chłopak intensywnie zastanawia się nad usłyszanymi słowami, i był pewien, że Feliciano na pewno teraz nie da spokoju bratu. Postanowił więc dyskretnie opuścić cmentarz, nim Lovino wróci i wścieknie się za zdradę jego małej tajemnicy. – Niestety, muszę już iść. Chętnie zobaczyłbym się z twoim bratem, ale obowiązki wzywają. Miło było cię poznać.
- Mnie również – odpowiedział chłopak, uśmiechając się szeroko, przez co wyglądał jak małe dziecko. – I mam nadzieję, że znowu się zobaczymy.
Francis pospiesznie opuścił cmentarz, ale na ulicy zwolnił kroku, bo wbrew temu, co powiedział Feliciano, nie miał teraz nic do roboty. Co prawda, wciąż miał nierozpakowane walizki w swoim starym mieszkaniu, ale do tego mu się nie spieszyło. W tej chwili bardziej zależało mu na powolnym spacerze i obserwacji dawno niewidzianego miasta.
„Kiedy ja stałem się taki sentymentalny?", zadał w sobie w duchu pytanie. „Chyba rzeczywiście się starzeję…".
Trochę martwił się Lovinem. Nie znał chłopaka na tyle dobrze, by go oceniać, ale doskonale wiedział, co przeżył dziesięć lat temu. To, że starał się wyprzeć z pamięci bolesne wspomnienia było naturalne, ale trwało zbyt długo i musiało go mocno wyniszczać. Francis zastanawiał się, czy mógłby mu jakoś pomóc, ale nie wiedział, czy ma do tego jakiekolwiek prawo.
Pogrążony w niewesołych myślach, nie zauważył, kiedy trafił na ulicę, którą kilka lat temu przemierzał codziennie w drodze do pracy. Dopiero gdy jego oczom ukazał się budynek, w którym kiedyś mieściła się jego restauracja, przystanął na chodniku i spojrzał przez zakurzone szyby do pustego lokalu.
Po śmierci Gilberta i wyjeździe Arthura Francisa nic tutaj nie trzymało. Odsprzedał udziały w restauracji drugiemu współwłaścicielowi i wyjechał do Kanady. Tam doszły go słuchy, że lokal wydzierżawiono, a następnie sprzedano jakiemuś bankowi. Teraz jednak stał pusty. Na drzwiach wisiała kartka z odręcznie napisanym numerem telefonu i informacją „Do wynajęcia".
- Jaka szkoda, że się marnuje. To było takie dobre miejsce – mruknął do siebie Francuz i mocniej ścisnął rączkę parasola. Deszcz zacinał coraz bardziej, więc chcąc nie chcąc, ruszył dalej.
- Francis? – usłyszał za sobą. Przystanął, czując dziwny skurcz w sercu, którego myślał już nigdy nie poczuć. Powoli się odwrócił, by zobaczyć postać odzianą w jasny płaszcz, z parasolem w ręku. Odetchnął lekko na ten widok.
„Zdecydowanie się starzeję", pomyślał, nim odpowiedział, uśmiechając się szeroko.
- Witaj, Arthurze. Co słychać?

- Nie sądziłem, że po dziesięciu latach bez kontaktu ze sobą skończymy w ten sposób – mruknął Francis, uśmiechając się lekko. Przesunął palcem po nagim ramieniu Arthura. – Widać jeszcze nie jestem taki stary, skoro tak na ciebie działam.
- Nie schlebiaj sobie.
Leżeli na łóżku w mieszkaniu Francisa, przykryci jedynie kocem, ponieważ pościel wciąż leżała schowana w szafkach. W pokoju walały się poprzewracane walizki, na których wisiały różne części garderoby.
- Więc? – zapytał Francis, poprawiając się na materacu. Bez prześcieradła było mu niewygodnie. – O co wam poszło?
Poczuł, jak ciało Arthura napina się odruchowo.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi – usłyszał.
- Nie o co, tylko o kogo. Dziesięć lat temu wyjechałeś stąd z Alfredem, a dzisiaj spotkałem cię na ulicy koło mojego starego lokalu. Dlaczego?
Arthur odwrócił się do niego plecami, jak zawsze, gdy próbował się od niego odizolować.
- Rozstaliśmy się kilka miesięcy temu w nie najlepszej atmosferze – odpowiedział w końcu. – Powiedzieliśmy sobie za dużo niepotrzebnych słów. Od tamtego czasu nie miałem z nim kontaktu.
- I dlatego wróciłeś tutaj? Żeby od niego uciec?
- Myślałem, że cię tu znajdę. Chciałem… – urwał. Nagle poderwał się do siadu i posłał Francisowi pełne złości spojrzenie. – Dlaczego ja ci o tym mówię? Teraz twoja kolej. Ile ich było?
- Ile czego?
- Twoich łóżkowych przygód, a czego innego!
- Jesteś zazdrosny?
- O ciebie? Nigdy. Rób ze swoim życiem, co uważasz, i nie wtrącaj się w cudze!
Francis roześmiał się i sięgnął ręką naprzód. Przyciągnął do siebie Arthura, który zaciekle się wyrywał.
- Nie zdziwi cię, jeśli powiem, że miałem mnóstwo tych przygód, prawda? – powiedział z szelmowskim uśmiechem, po czym zarobił kuksańca w bok. Śmiał się jeszcze długo, przyciskając jego ciało do swojego, by poczuć utęsknione ciepło, którego nie mogły mu dać przelotne romanse. Coś mu jednak nie dawało spokoju.
- Kochasz go jeszcze? – zapytał niemal wbrew sobie. Musiał jednak wiedzieć.
Arthur przez chwilę milczał.
- Nie wiem – odpowiedział w końcu. – A ty? Kochasz mnie jeszcze?
- Nie wiem – odparł Francis, gdy cisza zaczęła się przedłużać. Poczuł strach, bo naprawdę nie wiedział. Czy to właśnie był powód niepokoju, jaki czuł, odkąd spotkali się na ulicy?
Arthur poruszył się niespokojnie w jego ramionach.
- Jest ktoś jeszcze, prawda? – zapytał cicho. Francis spojrzał na niego, ale Kirkland nie uniósł wzroku. Skąd wiedział?
- Był – odpowiedział szczerze Francis. Nie było sensu tego ukrywać. -  Dwa lata temu poznałem pewnego chłopaka, studenta. Ma na imię Matthew. Przychodził często do knajpy, gdzie pracowałem. Miał trochę problemów finansowych, więc mu pomogłem. Załatwiłem mu pracę w barze, gdzie grał w orkiestrze, i tak zostaliśmy przyjaciółmi. Ale do niczego między nami nie doszło – zastrzegł szybko.
- Nie pytałem o to.
- Przypomina mi bardzo Alfreda – ciągnął dalej Francis. - Tylko z wyglądu, bo nie ma tak krzykliwego charakteru i okropnego gustu.
- Wiedziałem, że nie znosiłeś Alfreda.
Francuz parsknął śmiechem.
- A kiedykolwiek w to wątpiłeś? – zapytał, a w odpowiedzi uzyskał tylko zniecierpliwione sapnięcie.
Milczeli przez długą chwilę, wciąż objęci.
- Kochasz go? – zapytał w końcu Arthur. Francis westchnął.
- Nie taką miłością, jaką kochałem ciebie – odpowiedział w końcu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to właśnie Matthew pomógł mu się wyleczyć ze wspomnień o Arthurze. – Ale na pewno jest mi bliski.
- To co teraz zrobimy?
Francis milczał. A potem nagle wpadł na szalony pomysł.
Kilka godzin  później Arthur stanął przy drzwiach wyjściowych, poprawiając kołnierz płaszcza. Sięgnął do stojaka po parasol i spojrzał na Francisa.
- Mam nadzieję, że ci się uda – powiedział. – Powodzenia.
- Tobie też. Za tamte niepotrzebne słowa zawsze można przeprosić.
Arthur sięgnął do drzwi i nagle się zatrzymał.
- Żałujesz, że się spotkaliśmy? – zapytał, nie odwracając się.
Długo nie otrzymywał odpowiedzi. Zagryzł wargi i szarpnięciem otworzył drzwi.
- Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć – usłyszał tuż przy uchu, a dłoń Francuza dotknęła jego ramienia. – Żegnaj.
Gdy drzwi za Arthurem się zamknęły, Francis odetchnął głęboko. Po raz pierwszy od dziesięciu lat czuł się wolny.
Sięgnął po komórkę i zadzwonił pod zapamiętany wcześniej numer.
- Dzień dobry – przywitał się, gdy podniesiono słuchawkę. – Dzwonię w sprawie wynajmu lokalu. Czy ogłoszenie jest jeszcze aktualne?

Feliciano wracał do domu niespiesznie, trochę przybity dzisiejszym dniem. Szef banku, w którym pracował, postawił mu ultimatum: albo w końcu zacznie zachowywać się odpowiedzialnie, albo wyleci. Najwyraźniej nie miał on zamiaru dłużej tolerować beztroskiego spóźnialstwa, zaniedbywania obowiązków i zbyt swobodnego traktowania klientów, w szczególności kobiet.
Vargas był przybity nie tylko z powodu pracy. Wiedział, że w domu też nie czeka go sielanka. Rodzice bezustannie utyskiwali na Lovina, który niedawno wrócił ze stolicy, gdzie przez ostatnie dziesięć lat studiował, a potem pracował, gdzie popadło. Przez ten czas niemal całkowicie zerwał kontakt z rodziną, nie stawiając się nawet na pogrzebie dziadka. Sam Lovino, od powrotu ciągle rozdrażniony twierdził, że wrócił, by tutaj znaleźć pracę, jednak niechętnie jej szukał, co było dodatkowym powodem niezadowolenia rodziców.
Feliciano wiedział, że brata coś gryzie, ale nie naciskał. Wystarczyło, że po ostatniej wizycie na cmentarzu opowiedział mu o spotkaniu z panem Bonnefoyem i zapytał, kim był Antonio. Lovino przez chwilę wyglądał jak rażony gromem.
- Był nikim ważnym – odpowiedział opryskliwie, uciekając spojrzeniem.
- Pan Francis mówił, że byliście przyjaciółmi. Nigdy o nim nie słyszałem.
Lovino odwrócił twarz. Feliciano nie był pewny, ale wydawało mu się, że dostrzega na niej ból.
- Przykro mi, że umarł – powiedział delikatnie, ale jego brat wzruszył tylko ramionami.
- Nie twoja sprawa – burknął.
Więcej nie rozmawiali na ten temat.
Feliciano westchnął i wcisnął dłonie głębiej do kieszeni. Zapomniał zabrać z pracy rękawiczek, a listopadowy chłód doskwierał coraz bardziej. Zima szła coraz większymi krokami, a za miesiąc miały być już święta…
W kieszeni krótko zawibrował telefon, informując o nowej wiadomości. Sięgnął po komórkę i zamarł, gdy zobaczył nadawcę. Ludwig.
Pytał, czy mogliby się spotkać za pół godziny w parku niedaleko ich starej szkoły. Chciał o czymś porozmawiać.
Dłoń Feliciano zadrżała, nie wiedział tylko, czy z zimna, czy z emocji. Stał na środku chodnika, szturchany przez przechodzących ludzi, ale nie zwracał uwagi na nich i ich pełne oburzenia mamrotanie. Gapiąc się przez mgłę własnego oddechu na wyświetlacz telefonu zastanawiał się, co powinien teraz zrobić.
Spotkali się na ulicy dwa miesiące temu, kilka dni po śmierci dziadka Feliciano. Natknęli się na siebie zupełnie przypadkiem, gdy Vargas pędził mocno spóźniony do pracy. Wpadł wtedy na jakiegoś mężczyznę, idącego pod rękę z ładną kobietą.
- Przepraszam – rzucił, spoglądając z lekkim uśmiechem na wysokiego człowieka. I wtedy go rozpoznał. – Ludwig? To naprawdę ty? Tak się cieszę, że cię widzę!
Lata oczekiwań, bolesnej tęsknoty i wspomnień nagle przestały mieć znaczenie, jakby nigdy nie miały miejsca, a oni spotkali się po zaledwie godzinnej rozłące. Chciał rzucić mu się w ramiona, zobaczyć z bliska, jak zaskoczenie na jego twarzy ustępuje spokojnemu zadowoleniu i wyważonej radości. Już wyciągał do niego ręce, gdy nagle padły słowa, których nie spodziewał się usłyszeć.
- Przepraszam, czy my się znamy?
Uśmiech na twarzy Feliciano powoli znikał. Co takiego? Co to znaczy?
- Znamy się ze szkoły… - odpowiedział powoli i niepewnie, nie mogąc oderwać wzroku od skonsternowanej twarzy Ludwiga. To na pewno był on, nie mógł się mylić. To ta sama postawa, choć może trochę mocniejsza, te same niebieskie oczy… Może trochę się zmienił, stwardniał i wydoroślał, ale to wciąż był Ludwig, ten sam, którego Feliciano od dziesięciu lat wyglądał i szukał na ulicy, myląc z innymi mężczyznami. – Byliśmy razem… byliśmy razem w klubie sportowym…
Ludwig wyglądał na mocno zakłopotanego sytuacją. Po chwili w jego oczach pojawiło się zrozumienie.
- Ach, rzeczywiście, klub sportowy! Teraz kojarzę – powiedział z grzecznym uśmiechem. – Byłeś dwie klasy niżej, prawda? Musiałeś sobie świetnie radzić, skoro tam trafiłeś.
Nie, Feliciano sobie nie radził. Ludwig i jego koledzy często mu dokuczali z tego powodu. A on chciał być tylko tak dobry jak oni… Zasłużyć na pochwałę jednego człowieka…
- Przeniosłem się do innego miasta jeszcze na początku semestru, więc niewiele pamiętam. Wybacz, że nie poznałem cię od razu…
Niewiele pamiętał? Nie pamiętał tego pocałunku skradzionego w szatni po treningu, którego tak bardzo się wstydził? Nie pamiętał ich pierwszego razu, tak nieśmiałego i nieporadnego, ale pełnego czułości? Przecież Feliciano pamiętał. Pamiętał, jak błękitne oczy stawały się niemal granatowe z pragnienia, jak łatwo można było zginąć w jego ramionach i jak bardzo były one potrzebne do przeżycia.
Czy obaj pamiętali inaczej?
Stojąca obok Ludwiga blondynka chrząknęła znacząco, przypominając o swojej obecności. Feliciano nawet na nią nie spojrzał, wciąż wpatrując się w twarz Ludwiga, rozpaczliwie szukając w niej potwierdzenia jego słów.
- Wybacz, Marlene – powiedział Ludwig, posyłając dziewczynie przepraszające spojrzenie. Potem spojrzał na Vargasa. – To stary znajomy ze szkoły. Nie widzieliśmy się z dziesięć lat… Przepraszam, nie pamiętam twojego imienia…
- Feliciano… Nazywam się Feliciano.
- Marlene, to jest Feliciano. Feliciano, to jest Marlene – Ludwig położył przykrył swoją dłonią dłoń wsuniętą pod jego ramię. - Moja narzeczona.
Vargas wpatrywał się w nich, nie rozumiejąc. Co takiego? Narzeczona?
Padły uprzejmości, gratulacje i obietnice ponownego spotkania. To Marlene zaproponowała, by wymienili się numerami telefonów. Była bardzo miła i miała ciepły uśmiech. Feliciano robił wszystko machinalnie, nie uważając zupełnie. Wszystkie dźwięki i obrazy dochodziły do niego przytłumione, z opóźnieniem.
Ludwig miał narzeczoną. Nie pamiętał go, a może nie chciał pamiętać. Chyba nigdy go nie kochał, tak jak dziesięć lat temu powiedział Lovino. I już nigdy się nie spotkają.
Dlaczego więc teraz, po dwóch miesiącach od tego pamiętnego spotkania, Feliciano biegł w kierunku starej szkoły, ściskając telefon w ręku? Odpowiedź była prosta.
Wciąż kochał Ludwiga.
Zdyszany wpadł do parku strasząc gołębie. Karmiąca je staruszka spojrzała na niego z dezaprobatą, gdy śmignął obok niej, rozdeptując okruchy chleba.
Ludwig siedział na ławce niedaleko niewielkiego stawu, wpatrując się w stadko kaczek na brzegu. Gdy Feliciano się do niego zbliżył, nawet na niego nie spojrzał.
- Spóźniłeś się pół godziny – powiedział tylko, gdy zziajany Feliciano zatrzymał się koło ławki, schylił się i oparł ręce na kolanach, starając się uspokoić oddech. – Na treningi też się spóźniałeś. I na nasze spotkania również.
Feliciano uniósł zaczerwienioną twarz i spojrzał na niego, marszcząc brwi.
- Pamiętasz… pamiętasz mnie? – zapytał, wciąż nie mogąc złapać tchu. Ludwig w końcu oderwał spojrzenie od kaczek i posłał mu intensywne spojrzenie.
- Oczywiście, że cię pamiętam. Nie mógłbym cię zapomnieć – odpowiedział. Zaraz jednak odwrócił wzrok, jakby trochę zawstydzony tym co powiedział. – Zaniedbałeś treningi. Przebiegłeś się trochę, a tak się zasapałeś.
- Przepraszam – odpowiedział Feliciano, pochylając głowę. Nie mógł uwierzyć, że to prawda. Ludwig go pamiętał, pamiętał, czym dla siebie byli.
Ale co teraz?
- Dlaczego wtedy skłamałeś? – zapytał, prostując się. Ludwig nie odpowiedział od razu. Wstał z ławki i ruszył parkową alejką.
- Przejdźmy się – rzucił tylko.
Spacerowali przez długą chwilę po parku. Feliciano pytał Ludwiga o wszystko i opowiadał o wszystkim, co mu tylko przyszło do głowy, ale nie powtórzył pytania o powody, dla których Ludwig ukrył prawdę. Dziesięć lat temu być może nie dałby mu spokoju, dopóki nie uzyskałby odpowiedzi. Teraz jednak tak bardzo chciał mu pokazać, że dojrzał, że przestał być tamtym roztrzepanym dzieciakiem, więc nie naciskał, choć w środku skręcało go z ciekawości.
Gdy obeszli już staw i powoli zbliżali się do ławki, przy której się spotkali, Ludwig nagle się zatrzymał.
- Marlene – powiedział. Feliciano spojrzał na niego pytająco. – Ona nie wie, że kiedyś… że kiedyś byliśmy razem, ty i ja. Nie chciałem, żeby się dowiedziała.
Długą chwilę ciszy przerwał Feliciano.
- Od jak dawna jesteście narzeczeństwem? – zapytał ze spokojem, choć tak bardzo go to bolało.
- Od pół roku. Poznaliśmy się jeszcze na studiach, później zaczęliśmy ze sobą chodzić. Myślałem, że już nigdy tu nie wrócę… - urwał, by po chwili znowu podjąć wątek. - Było nam dobrze razem, a nasi rodzice nalegali na zaręczyny i tak wyszło…
Vargas tylko kiwnął głową. Czuł, że jeśli teraz się odezwie, to coś w nim pęknie. Zatarł zmarznięte dłonie, by się uspokoić.
- Jestem tchórzem, prawda? – odezwał się Ludwig, patrząc na staw. Feliciano podniósł na niego nierozumiejące spojrzenie. – Zawsze, gdy chodzi o ciebie, jestem cholernym tchórzem. Wtedy, gdy ukrywałem przed wszystkimi w szkole, że jesteśmy sobie bliscy i wtedy, gdy kazali nam się rozstać, też byłem tchórzem. Nawet gdy chciałem powiedzieć ci, że cię kocham, wysłużyłem się twoim bratem…
- Co takiego?
- Okropne, prawda? A żeby umówić się na to spotkanie, potrzebowałem aż dwóch miesięcy, nim…
- Nie, nie o to pytam – Feliciano potrząsnął głową. Chwycił Ludwiga za rękaw płaszcza i zmusił, by na niego spojrzał. – Ty mnie… kochałeś?
Ludwig patrzył na niego zdezorientowany.
- Powiedziałem o tym twojemu bratu – powiedział powoli. – Nie przekazał ci?
Feliciano powoli pokręcił głową. Przez dziesięć lat gryzły go wątpliwości i niepokój, a teraz to, o czym mógł tylko marzyć, stało się prawdą. Ulga zdawała się być niemal bolesna. Poczuł, jak z oczu spływają mu łzy, więc szybko je otarł.
- Prze-przepraszam – wyjąkał. Tak bardzo chciał wyglądać na dojrzalszego, a okazał się takim samym mazgajem, jakim był dziesięć lat temu. – Ja po prostu…
Nagle znalazł się w ramionach Ludwiga. Przez chwilę stał nieruchomo, zaskoczony tym gestem, potem wtulił się w niego mocno, wczepiając palce w jego płaszcz i z całej siły powstrzymując płacz.
Nie wiedział, jak długo tak stali, gdy nagle Ludwig lekko się odsunął.
- Zapomniałeś rękawiczek? – zapytał, chwytając zaczerwienione dłonie Vargasa. Objął je swoimi i chuchnął na nie lekko. – Powinieneś o nich pamiętać, bo inaczej zmarzniesz.
Feliciano patrzył na jego pochyloną twarz, czując ciepły oddech na swojej skórze. Czując nagły impuls, uniósł się lekko na palcach i niespodziewanie pocałował go w usta, tak bardzo stęskniony ich dotyku.
Ludwig sapnął zaskoczony i próbował się odsunąć, ale powstrzymały go dłonie Feliciano, położone na jego barkach. Po chwili poddał się, zwracając mu słodki, choć pełen żalu pocałunek. Potem odsunął się od niego i ze smutkiem pokręcił głową.
- Nie mogę – powiedział. – Marlene…
Feliciano kiwnął głową, tak bardzo chcąc zrozumieć jego poczucie obowiązku, ale coś w nim krzyczało w proteście. Nie powiedział nic, gdy szli obok siebie do wyjścia z parku. Tam przystanęli jeszcze na chwilę, jakby chcieli choć odrobinę odsunąć w czasie moment rozstania.
- Nie zapomniałem o tobie – powiedział Ludwig. – Chciałem, żebyś to wiedział.
- Kocham cię – odpowiedział Feliciano. Gdy zobaczył szeroko otwarte oczy przyjaciela, uśmiechnął się smutno. – Też chciałem, żebyś o tym wiedział.
Potem wyszedł na ulicę i ruszył przed siebie, byle dalej od Ludwiga. Uniósł głowę do góry, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy, gdy nagle poczuł na skórze delikatne, chłodne muśnięcie.
Z nieba, wolno wirując, spadał pierwszy śnieg.

Drabina chwiała się niebezpiecznie, ale stojący na jej szczycie mężczyzna nic sobie nie robił. Francis wystawił głowę zza drzwi restauracji i spojrzał zaniepokojony.
- Jest pan pewien, że to bezpieczne? – zapytał. Mróz zamienił jego oddech w opar mgły. – Ta drabina nie wygląda na stabilną…
- Wszystko mam pod kontrolą! – zawołał z góry mężczyzna. – Gdyby tylko nie było tak okropnie zimno…
Zamachnął się i zarzucił łańcuch lampek wysoko nad markizą. Drabina zatrzeszczała, przechyliła się lekko, ale nie przewróciła się.
- Feliks! – zawołał inny mężczyzna, klęczący w śniegu przy skrzynce elektrycznej. – Zlecisz!
- Nie zlecę!
Francis westchnął i schował się w ciepłym wnętrzu restauracji. Rozejrzał się po sali i uśmiechnął się zadowolony, choć w jej wystroju wciąż wiele jeszcze brakowało. W kącie stała owinięta sznurkiem choinka, dając tym samym znać, że do świąt zostało niewiele czasu.
Bonnefoy wszedł do kuchni, gdzie Feliciano rozpakowywał sprzęt, który dostarczono dzisiaj z hurtowni.
- Kogo ty mi poleciłeś? – zapytał siedzącego na podłodze obok kartonów Vargasa. – To są fachowcy? Nie mają nawet porządnej drabiny! A ten, który niby jest elektrykiem, wyglądał na mocno zdziwionego zawartością skrzynki…
Vargas wyglądał na zakłopotanego.
- Spotkałem jednego z nich kilka dni temu w banku – powiedział powoli. – Miał jakieś problemy z kredytem, a właśnie stracił pracę w zakładzie… Obiecałem, że dam mu znać, jeśli usłyszę o jakiejś robocie.
- Zastanawiam się, dlaczego jeszcze cię nie wyrzucili z pracy, skoro masz czas na pogaduszki z klientami, a ciągle się nie wyrabiasz ze sprawami.
Francis sam miał okazję spotkać Feliciano w jego pracy, dokąd udał się, by wyjaśnić pewne sprawy związane z wcześniejszym dzierżawieniem lokalu przez bank. Szybko dał się wciągnąć w rozmowę z Vargasem na temat jego problemów z szefem, bratem i tajemniczym Ludwigiem. By przerwać potok mowy chłopaka, Francuz zaproponował mu, by ten odwiedził go w restauracji, na co Feliciano chętnie przystał. Od tamtej chwili bywał w lokalu niemal codziennie, pomagając w remoncie i kontynuując opowieści o swoich kłopotach, a czasem podsuwając jakieś pomysły dotyczące wystroju.
- Francis – odezwał się, grzebiąc w kartonie. Czasem głupio było mu zwracać się w taki bezpośredni sposób do starszego od siebie mężczyzny. – Myślisz, że zdążysz ze wszystkim na święta?
- Masz na myśli restaurację? Możliwe, jeśli nie zdarzy się nic nieoczekiwanego. - „Czyli jeśli nie nawalą twoi fachowcy od siedmiu boleści", dodał w myślach Francis. – A co, masz jakiś pomysł?
- Tak sobie pomyślałem… Może mógłbyś otworzyć w Wigilię?
Francis uniósł w górę brwi.
- Nie bardzo się opłaci, nie będzie wtedy zbyt wielu klientów – odpowiedział powoli. – A dlaczego ci na tym zależy?
Feliciano milczał przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Po raz pierwszy od dawna  będę mógł spędzić święta z bratem – powiedział w końcu. – On nie lubi świąt, a przez ostatnie dziesięć lat ani razu nie przyjechał do domu na Wigilię. Ostatnio wspominał coś o tym, że znowu planuje wyjazd do stolicy, ale przedtem chciałbym byśmy spędzili razem święta, on, ja i nasi przyjaciele.
„No, nie nazwałbym się jego przyjacielem", pomyślał Francis, zanim odezwał.
- A co na to wasi rodzice? Ja nie miałbym nic przeciwko wspólnej Wigilii, ale oni też mogą chcieć świętować z wami.
Feliciano pokręcił głową.
- Rodzice planują wyjazd do Austrii w góry. Zostaną tam aż do sylwestra – Po chwili dodał ciszej. – Nie chcę być w święta sam. Nie w te święta.
„Więc nie chodzi tylko o Lovina", domyślił się Francis, kucając obok Feliciano z ciężkim westchnieniem. „Wciąż nie może przeboleć tego Ludwiga".
- Jeśli zdążymy z otwarciem, to zrobimy kolację świąteczną tutaj. Jeśli zaprosisz znajomych, to będę miał dodatkową reklamę. – Nagle w jego głowie zaświtał szatański pomysł. – Pod jednym warunkiem…

- Nie – Lovino był nieugięty. – Nie będę dla was gotował.
Stał pomiędzy stolikami w restauracji z rękoma w kieszeniach i niedopiętą kurtką. Obok niego kulił się Feliciano, który podstępem przyprowadził tutaj brata wmawiając mu, że zaprasza go na obiad do restauracji.
- Przemyśl to jeszcze raz – mówił Francis. – Jeśli się sprawdzisz, to mogę cię zatrudnić. Feliciano mówił mi, że nie masz teraz pracy, więc to może być dla ciebie szansa.
Lovino spiorunował brata wzrokiem.
- Nie ma mowy – odpowiedział z uporem.
- Twojemu bratu bardzo na tym zależy. Mnie też.
Feliciano dostrzegł wahanie na twarzy brata. Zastanawiał się, czy wynikało ono z łączącej ich więzi, czy być może wyrzutów sumienia z powodu wieloletniego ukrywania prawdy o uczuciach Ludwiga. Feliciano jednak nie winił za to Lovina. To wszystko wydarzyło się dawno temu i teraz, gdy już pogodził się z rozstaniem z Ludwigiem, nie miało większego znaczenia.
Poza tym dobrze wiedział, dlaczego Lovino zapomniał przekazać mu wyznania Ludwiga.
Kiedyś zauważył, jak Francis, rozmieszczając w restauracji różne ozdobne drobiazgi, stawia na stojącym w kącie pianinie kilka ramek ze zdjęciami. Przedstawiały głównie życie restauracji sprzed dziesięciu lat: zadowolonych klientów z uniesionymi w toaście kieliszkami, pracowników w eleganckich fartuchach stojących w rzędzie przed wejściem, a także Francisa wraz z drugim współwłaścicielem, ponurym Szwedem. Jedno zdjęcie zwróciło szczególną uwagę Feliciano: przedstawiało Francisa i jeszcze dwóch mężczyzn, objętych po przyjacielsku, siedzących przy jednym ze stolików pod oknem.
- Znam tego człowieka! – wykrzyknął Vargas, wskazując na ciemnowłosego mężczyznę o południowej urodzie. – Uczył u nas w szkole, ale go wyrzucili. Narobił sporo problemów mojemu bratu…
Francis lekko przesunął ramkę, nie patrząc na Feliciano.
- A twój brat odwdzięczył mu się kupą innych. Chociaż akurat jemu to nie przeszkadzało – powiedział w zamyśleniu. – To jest Antonio.
- Ten Antonio? – zapytał Feliciano po chwili zastanowienia, przypominając sobie dawną rozmowę na cmentarzu. Zmarszczył brwi. – Byli przyjaciółmi? Ale przecież Lovino go nie znosił…
Francis westchnął.
- Po prostu nie wiesz wszystkiego – odparł. A potem mu opowiedział.
Feliciano nie mógł uwierzyć, jak wiele ukrywał jego brat. Współczuł mu z całego serca i nareszcie zrozumiał, dlaczego przez ostatnie dziesięć lat Lovino wciąż uciekał od tego miejsca i dlaczego dręczył go niepokój. Nie mógł pojąć tylko jednego.
- Nigdy nie odwiedził grobu Antonia? – zapytał.
- Tak podejrzewam – odpowiedział Francis. – Później wyjechałem, ale wspominałeś, że odkąd Lovino pojechał na studia, nigdy tu nie przyjeżdżał.
- Chciałbym móc coś dla niego zrobić… - wyznał Feliciano.
Wtedy wpadł na pewien pomysł. Wiedział tylko, że jego realizacja w dużej mierze zależeć będzie od samego Lovina. Choć widząc jego obecne nastawienie, Feliciano nagle zwątpił, czy wszystko pójdzie według jego planu.
- Dla ilu osób musiałbym gotować? – zapytał starszy Vargas, jawnie okazując niezadowolenie. -  I z kim będę pracował?
Francis ucieszył się w duchu, biorąc to pytanie za dobrą monetę.
- Na pewno będziemy we trzech – odpowiedział. – Ale raczej nie spodziewałbym się wielu gości, w końcu to Wigilia. Będę pracował z tobą w kuchni, zatrudniłem też starą znajomą do pomocy.
Lovino trawił tę informację przez chwilę.
- Im mniej osób, tym lepiej – powiedział w końcu. – I lepiej, żebyś mnie potem zatrudnił.
Rozejrzał się po wnętrzu restauracji, jakby już pogodził się z faktem, że będzie tu pracował. Krytycznie przyjrzał się skromnym, ale eleganckim ozdobom świątecznym i niewielkiej choince stojącej przy oknie, w miejscu, gdzie kiedyś stał ulubiony stolik Gilberta. Wtedy jego wzrok padł na postawione na pianinie fotografie. Jego oczy rozszerzyły się lekko. Potem nagle odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł, nie mówiąc ani słowa.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytał Francis, gdy za wychodzącym Lovinem zamknęły się drzwi. – Będzie wściekły.
Feliciano zawahał się nad odpowiedzią. Pomyślał o kopercie z biletem lotniczym do rodzinnego miasta Antonia, którą zostawił w pokoju brata. W krótkim liście napisał, by Lovino w końcu przestał uciekać. Czy go posłucha?
- Na pewno będzie wściekły – potwierdził w końcu.
Francis westchnął. Jednak był na to wszystko za stary.
- W każdym razie w święta go nie zobaczymy – mruknął.

Młody człowiek z wypchanym plecakiem na plecach i futerałem w dłoni stanął przed restauracją i odetchnął głęboko mroźnym powietrzem. W końcu tu dotarł.
Nim zrobił krok w stronę wejścia, drzwi otworzyły się z impetem i wypadł z nich Francis w stroju kelnera i szeroko rozkładając ręce, zawołał.
- Matthew! Już myślałem, że się nie pojawisz!
- Wybacz – odpowiedział chłopak, uśmiechając się łagodnie. Podszedł do Francisa i uściskał go na powitanie. – W Montréalu ciągle pada śnieg, więc mój lot trochę się opóźnił…
Pospiesznie weszli do restauracji, uciekając przed chłodem. Matthew rozglądał się ciekawie po wnętrzu, gdy wtem zobaczył Feliciano i jakąś kobietę, którzy rozkładali na jednym ze stołów naczynia. Francis szybko ich sobie przedstawił.
- To jest Elizaveta, szefowa kuchni. A to Feliciano, to on wpadł na pomysł z kolacją wigilijną. Będzie też dzisiaj kelnerem.
- Ktoś oprócz nas będzie? – zapytał Matthew, na co Francis trochę się zasępił.
- Jeśli przyjdą jacyś klienci, to tak – odpowiedział i spojrzał na Feliciano. Chłopak miał zaprosić przyjaciół, ale nikt się nie stawił, co go dodatkowo przybijało. Wystarczająco przykre było to, że nie pojawił się jego brat. Lovino zniknął kilka dni temu, gdy Francis zaproponował mu pracę w swojej knajpie.
„Najwyżej zjemy kolację we własnym gronie", skwitował Francuz i spojrzał na Matthew.
Nie spodziewał się, że chłopak przyjedzie. Bez większej nadziei wysyłał zaproszenie do niego i do Arthura, ale gdy Kirkland poinformował go, że spędza święta z Alfredem, Francis przestał sądzić, że zjawi się ktokolwiek z jego znajomych. A tu nagle Matthew stanął w jego drzwiach, co ucieszyło go niezmiernie.
Powoli przygotowywali się do kolacji, gdy nagle drzwi otworzyły się i do lokalu wszedł wysoki mężczyzna, okutany w szal. Francis był pewien, że to nie jest przyjaciel Feliciano, więc szybko podszedł, by obsłużyć gościa.
- To musi być bardzo samotny człowiek – skomentowała Elizaveta, z wdziękiem przemieszczając się w kuchni i wprawnie przygotowując zamówienie. – Skoro w Wigilię przyszedł do restauracji…
- My również siedzimy w restauracji w Wigilię – powiedział Feliciano ze smutkiem, odbierając od niej gotowy posiłek. – Chyba też jesteśmy samotni.
Matthew stał trochę na uboczu, nie bardzo wiedząc, w czym może pomóc. W kuchni czuł, że zawadza, wyszedł więc na salę, gdzie jedyny klient w ciszy jadł. Francis gdzieś zniknął.
Wtedy jego wzrok padł na stojące w kącie pianino i do głowy przyszedł mu pewien pomysł. Szybko pobiegł na zaplecze, gdzie znajdował się jego bagaż, i wrócił z futerałem. Wyjął z niego saksofon i zwrócił się do gościa.
- Czy będzie pan miał coś przeciwko, jeśli zagram?
Mężczyzna przyjrzał mu się i lekko pokręcił głową. Potem bez słowa wrócił do jedzenia.
Popłynęła melodia spokojnej świątecznej piosenki, znanej wszystkim. Z kuchni wychynęły głowy Feliciano i Elizavety.
- Jak pięknie – skomentowała kobieta, oczarowana dźwiękiem.
- Gdyby jeszcze tak ktoś zagrał na pianinie… - powiedział Feliciano.
- Załatwione – rzucił Francis, pojawiając się za nimi. Oboje spojrzeli na niego pytająco. – Zadzwoniłem do znajomego, który potrafi grać. Też nie ma z kim spędzić Wigilii, więc z chęcią do nas przyjdzie. Powinien być niedługo
- Zrobiło się późno i nikt więcej nie przyszedł. Chyba już czas zacząć naszą kolację – powiedziała po chwili Elizaveta. Gestem wskazała na samotnego gościa. – Zaprośmy go, będzie nam raźniej.
Wtedy drzwi do restauracji otworzyły się ponownie i stanęło w nich dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Matthew przestał grać, trochę speszony faktem, że nowi goście uważnie mu się przyglądają.
- Pan Vash! – zawołał Feliciano, a jego twarz się rozjaśniła. Francis spojrzał na niego zaskoczony, gdy zdał sobie sprawę do kogo należy to imię.
- Zaprosiłeś swojego szefa? – zapytał. Feliciano kiwnął głową
- I jego siostrę też. Nie spodziewałem się, że przyjdą!
„Nikt by się tego nie spodziewał", pomyślał Francis patrząc na chmurną twarz szefa banku i stojącą nieśmiało za nim dziewczynę.
Vargas pobiegł ich przywitać, gdy wtem pojawili się następni goście: dwóch pseudo-fachowców, którzy pomagali w remoncie restauracji, dawny współwłaściciel Berwald, o którym Francis nawet nie pomyślał, by go zaprosić, oraz jego przyjaciel. Przyszła nawet stara znajoma Bonnefoya, pielęgniarka z Belgii, z którą już dawno temu stracił kontakt. Ona sama była mocno zdziwiona jego obecnością, ale wyraźnie cieszyła się z niespodziewanego spotkania.
„Feliciano nie zaprosił przyjaciół", pomyślał Francis, witając się z Berwaldem. „On zaprosił kogo popadło".
Mimo to cieszył się. Ta dziwna zbieranina ludzi nagle stała mu się bliska, być może za sprawą świątecznego nastroju, a być może z powodu tęsknoty za obecnością drugiego człowieka. Uśmiechnął się, wdzięczny Feliciano za jego pomysł.
Wkrótce potem pojawił się Roderich, po którego wcześniej zadzwonił. Poznali się w czasie choroby Gilberta i wówczas utrzymywali jako taki kontakt, który po śmierci ich wspólnego przyjaciela się urwał. Dopiero teraz Francis sobie o nim przypomniał.
- Nie mówiłeś, że macie tu taki ruch – skomentował Rod, zdejmując płaszcz. Szybko podszedł do pianina, wyjmując z teczki nuty i witając się jedynie z Matthew, który siedział opodal i robił sobie krótką przerwę od gry.
Roderich zagrał kilka taktów, a po chwili dołączył do niego saksofon Matthew. Popłynęła inna niż poprzednio melodia, mniej znana, ale pełna ciepła i radosnego oczekiwania oraz tęsknoty za rodziną. Umilkły rozmowy przy stołach, gdzie wszyscy siedzieli zasłuchani, a każdy myślał to samo: choć byli samotni, razem stanowili namiastkę rodziny, tworzyli dom, bezpieczną przystań, której wielu z nich nie miało.
O drzwi do kuchni opierała się Elizaveta, smutno się uśmiechając. Wychodzący po dodatkowe talerze Feliciano zapytał, czy coś się stało.
- Nic takiego. Po prostu nie spodziewałam się, że spotkam tu mojego byłego męża – odpowiedziała, patrząc na odwróconego do niej tyłem Rodericha, który wciąż grał, tym razem znaną kolędę. – I że nie będzie to takie przykre spotkanie.
Do grających dołączyła młoda siostra szefa Feliciano. Stanęła przy Matthew, trochę speszona publicznością, i zaczęła śpiewać pięknym, czystym głosem. Zebrani w sali westchnęli zachwyceni, kilka nieśmiałych głosów próbowało dołączyć do kolędy. Wkrótce śpiewali wszyscy.
Francis dostrzegł kątem oka, jak Feliciano zakłada płaszcz i wychodzi z restauracji, niezauważany przez pozostałych. Wcześniej widział smutek w jego oczach, który nie znikał mimo tak wspaniałego obrotu sprawy, jakim była ta kolacja. Francis wiedział, co jest powodem tego smutku, a przynajmniej się domyślał. Odwrócił jednak wzrok od wychodzącego chłopaka i dołączył do śpiewu.
Feliciano wyszedł na mróz, zamykając za sobą drzwi. Gwar wesołych rozmów i wspólnego kolędowania ucichł jak ucięty nożem, przez co chłopak poczuł się potwornie samotny. Ale tam, wśród świętujących znajomych, czuł się jeszcze gorzej. Ruszył na krótki spacer, zadzierając do góry głowę i patrząc na świecące jasno gwiazdy.
„Ciekawe, gdzie teraz jest Lovino?", pomyślał, wpatrując się w mgiełkę własnego oddechu. Trochę żałował, że jego brata tu nie ma, ale miał nadzieję, że tam, gdzie jest, jest mu dobrze. W końcu w święta wszystkie obietnice i pragnienia się spełniają.
Nie zdziwił się więc, gdy na jego drodze stanął Ludwig, w długim ciemnym płaszczu i z zaczerwienioną od chłodu twarzą. Stanęli naprzeciw siebie, oddaleni zaledwie o krok, a ich ciepłe oddechy mieszały się między nimi. Gdzieś z daleka dało się słyszeć słowa kolędy.
Ludwig otworzył usta, by się odezwać, ale ubiegł go Feliciano.
- Wesołych świąt! – powiedział, uśmiechając się szeroko. Ludwig patrzył na niego przez chwilę, jakby zaskoczony jego słowami. Potem odetchnął z ulgą, a na jego twarzy również pojawił się uśmiech.
- Tak – odpowiedział. – Wesołych świąt.
Kilka ulic dalej, na mosiężnej tabliczce z wygrawerowanymi dwoma nazwiskami mróz wymalowywał swoje kwiaty w ciszy wigilijnej nocy.

Przed nim było kilka godzin lotu. Wiedział, że nim dotrze do celu, pierwsza gwiazdka już dawno będzie na niebie, a w wielu domach będzie już po świątecznej kolacji. Jednak nie przejmował się tym zbytnio.
„Już lecę, Antonio", pomyślał, wygładzając zmiętą kartkę zapisaną kształtnym pismem brata. „Długo czekałeś, prawda?"
Był pewien, że Antonio teraz uśmiechnąłby się do niego i wyciągnął do niego ręce w oczekiwaniu, ale myślenie o tym przestało być bolesne. W końcu odczuwał spokój.
„Święta z tobą. Nie mogę się doczekać".
Wyrobiłam się na Święta z dodatkiem!:dance:

A poważnie, to cieszy mnie jedynie fakt, że zdążyłam, bo poza tym nie jestem zadowolona. Trochę ciężko mi się to pisało, wiele rzeczy musiałam wywalać i pisać od nowa, co tylko dodatkowo mnie frustrowało. Dlatego opowiadanie jest, jakie jest: trochę dziwne, trochę niezrozumiałe, a przede wszystkim mało świąteczne. Nie dodawałabym tego, gdyby nie fakt, że obiecałam.

W tej części nie uświadczycie Spamano. Ba, samego Lovina jest tu niewiele! Chciałam skupić się na wątkach, które w głównej historii były poboczne, ale jak się przekonałam, materiału na nie miałam zbyt dużo. Krótko mówiąc, rozgrzebałam tylko problem, liznęłam wszystkiego po trochu, a efekt końcowy jest taki, że wszyscy zostali potraktowani bardzo po łebkach. Nie chciałam jednak dzielić tekstu na dodatkowe części, bo nie takie było założenie, a poza tym za długo by się to za mną ciągnęło. Dlatego zostawiam to w takiej formie, choć wkurza mnie to nieznośnie.

Bardzo proszę o wytknięcie ewentualnych błędów.

Pierwszy rozdział głównej serii: [link]
.........................................................

I tak oto, mimo że z takim beznadziejnym prezentem, chciałabym życzyć Wam ciepłych i spokojnych Świąt, spędzonych w gronie bliskich. Spełniajcie marzenia, realizujcie plany (nawet te najbardziej szalone) i nie przestawajcie wierzyć - bo dobre rzeczy zdarzają się wszystkim. Trzymajcie się ciepło!
© 2012 - 2024 anatheila
Comments95
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Binxx763's avatar
Boże, ja czytałam całe opowiadanie i pół tego rozdziału pół roku temu, i nie byłam w stanie czytać dalej, tak bardzo ryczałam, tak bardzo bolało, przez pół nocy. Teraz zdecydowałam, że wreszcie je dokończę. Ryczałam jak bóbr przez cały tekst, od pierwszej linijki. A tym tekstem: "Kilka ulic dalej, na mosiężnej tabliczce z wygrawerowanymi dwoma nazwiskami mróz wymalowywał swoje kwiaty w ciszy wigilijnej nocy" wywołałaś u mnie taki ból, że nie mogłam przestać płakać, poczułam to okropne uczucie "to już nie wróci" a u mnie kkończy się to okropnym ukłuciem w sercu i niepohamowanym płaczem. Za każdym zawodem miłosnym zalewała mnie kolejna fala płaczu,dlaczego choć jedna postać nie mogła skończyć szczęśliwie?? Boże, a najgorsze było to, że Francis stracił obydwu swoich najlepszych przyjaciół. Boże, w ramach przeprosin napisz jakiegoś nie-angsta, co? Rozwaliłaś mi psychikę, roztrzaskiwałaś po kolei każdy moj strach ,dotknęłaś bolesnych tematów, po prostu najsmutniejszy majstersztyk jaki czytałam. W życiu mocno płakałam tylko na dwóch fanfikach. Jeden z nich jest właśnie twoim.
..* w duchu błaga, żebyś napisała dodatek gdzie Gilbo i Tonio są duchami*