literature

APH - United IV

Deviation Actions

anatheila's avatar
By
Published:
2.2K Views

Literature Text

Niemcy wyszedł z gabinetu szefa wzburzony, mimo to jednak cicho zamknął za sobą drzwi. Przeszedł długim korytarzem kilkanaście kroków, z wymuszoną grzecznością odpowiadając na pozdrowienia śpieszących dokądś pracowników kancelarii, i wszedł do łazienki. Tam nie wytrzymał.
- Niech to szlag! – rąbnął pięścią w ścianę obok umywalki, aż zadrżało lustro. – Szlag!
Jakby miał za mało problemów na głowie.
Szef wezwał Ludwiga do siebie na rozmowę, chcąc wyjaśnić, dlaczego zdecydowali się pozbyć Gilberta. Ubolewał nad tym, że zostali zmuszeni do podjęcia takich kroków, ale utrzymywanie dwóch personifikacji mijało się z celem, tym bardziej, że Prusy już dawno zostały rozwiązane i Gilbert właściwie tylko pasożytował na swoim młodszym bracie.
- Wiemy, kim on dla ciebie jest – mówił szef z troską w głosie. – Wiele dla siebie znaczycie. Dlatego na pewno nie chciałbyś, aby pewnego dnia zniknął jak Imperium Rzymskie, prawda?
Na wzmiankę o Rzymie Ludwig zagryzł wargi. Nie, nie chciał, by jego brat również tak odszedł.
Później szef dość nieudolnie próbował wybadać, czy Niemcy zna miejsce pobytu Gilberta. Gdy Ludwig ledwo hamując złość zaprzeczył, szef przybrał surowy ton.
- Wiesz, jakie masz obowiązki – powiedział, zaplatając dłonie na blacie biurka. – Dla dobra swojego i swojego brata, masz natychmiast poinformować mnie, jeśli Gilbert się z tobą skontaktuje.
Gdy Ludwig nie odpowiedział, szef westchnął ciężko.
- Wolałem ci tego nie mówić – odezwał się po chwili. – Ale możemy nie mieć dużo czasu. Dostaliśmy informację ze Stowarzyszenia Wyzwolonych, że Gilbert uciekł, przerywając tym samym zabieg, co może mieć straszliwe skutki. Istnieje zagrożenie, że umrze, jeśli jak najszybciej nie udzielimy mu pomocy.
- Co takiego?
Szef nie wyjaśniał długo. Wspomniał coś o uszkodzeniu mózgu i o niewielkich szansach na przeżycie, a potem widząc ledwo skrywane przerażenie na twarzy Ludwiga, dodał uspokajająco.
- Stowarzyszenie Wyzwolonych może mu pomóc. Nikt nie chce jego krzywdy, ale bez zabiegu Gilbert…
Niemcy ponownie uderzył pięścią w ścianę, próbując zagłuszyć głos szefa w swojej głowie. Czy mógłby sprzedać brata? Czy mógłby go zdradzić, pragnąc mu pomóc?
Uniósł głowę i spojrzał w lustro, jakby tam była odpowiedź na jego pytanie. Potem sięgnął po telefon. Gdy po kilku sygnałach usłyszał znajomy głos, odezwał się czując, jak obita ścianę dłoń zaczyna pulsować bólem.
- Francis? Muszę się z nim dzisiaj zobaczyć.

Tino podskoczył jak oparzony, gdy w domu rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Zaraz też skarcił się w duchu za nerwowość. „Spokojnie, to nic takiego. Nie każdy dzwonek musi oznaczać kuriera Wyzwolonych z listem...".
- Mam otworzyć? – zawołał z drugiego pokoju Peter. Mimo ostatnich niepokojących wydarzeń chłopiec starał się nie tracić entuzjazmu, co rusz pomagając Finlandii w najdrobniejszych sprawach. Ale jeśli to list…
- Nie, ja to zrobię.
Rzeczywiście, za drzwiami stał listonosz, nie przyniósł jednak feralnego listu, który wszystkie państwa traktowały jak wyrok. Zamiast niego dostarczył niewielką paczkę, adresowaną do Tina. Finlandia ze zmarszczonym czołem spojrzał na nadawcę. Po co Berwald przysyłałby mu paczki?
Zostawił przesyłkę na blacie w kuchni i poszedł do swojego pokoju po telefon. Wybierając numer Berwalda zawahał się. Czy powinien do niego dzwonić?
Dzisiejszego ranka wśród państw nordyckich wybuchła kłótnia, jedna z tych, które na długo kładą się cieniem na wspólnych relacjach. A wszystko to przez skrzętnie skrywaną przed światem tajemnicę: chorobę Norwegii.
Gdy Dania znalazł go półżywego w jego domu, od razu zaalarmował pozostałych Skandynawów, a Tina poprosił o opiekę nad chorym. Norwegia, który szybko doszedł do siebie, był wielce oburzony faktem, że traktują go jak kalekę i za nic nie chciał udać się do lekarza, na co z kolei usilnie naciskał Dania. Szwecja początkowo popierał Danię, co nie zdarzało się zbyt często, po czym nagle zmienił zdanie i uparcie mu się sprzeciwiał. Niezdrowe emocje narastały i ktoś w końcu musiał wybuchnąć.
Wybuchł oczywiście Dania.
- Koniec z cackaniem się – powiedział kategorycznym tonem do zebranych przy fińskim stole Nordyków. Brakowało tylko Norwegii, który spał w pokoju obok. Miał kolejny atak duszności, po którym przestał oddychać. – Ta choroba atakuje tylko państwa, prawda? W takim razie zabieram go do Wyzwolonych.
- Co takiego? – zapytał osłupiały Finlandia. – Przecież oni…
- Wiem! – wrzasnął Dania. – Ale jeśli to jedyna szansa…
Po tych słowach zapadło głuche milczenie. Dopiero po długiej chwili odezwał się Islandia.
- Możemy spróbować. On niedługo może… - umilkł ponownie. Finlandia już otwierał usta, by mimo wewnętrznego oporu również się zgodzić, gdy nagle odezwał się Berwald.
- Nie – powiedział stanowczo, posyłając Danii mordercze spojrzenie. – Nie zgadzam się.
- Co takiego?
- Nie zgadzam się.
-  A jaki masz inny pomysł? Chcesz, żeby umarł?
- Chyba ty.
- Su-san… - spróbował uspokoić ich Tino, ale było już za późno. Szwecja i Dania już zdążyli skoczyć sobie do gardeł.
- Nie obchodzi cię, czy będzie żył, czy umrze? Wiesz, co się stało z Ukrainą!
- Nie pozwolę go tam zabrać. Po moim trupie.
- To da się szybko załatwić!
W ruch poszły pięści. Tino krzyknął, ale nikt go nie słuchał. W drzwiach, zwabiony hałasem, stanął Peter, który nie uczestniczył w ich małej naradzie.
- Tato? Co się tu dzieje? – zapytał, z rosnącym lękiem patrząc na walczących mężczyzn.
Finlandia zawołał do Islandii, który nerwowo przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co powinien zrobić.
- Zabierz stąd Petera!
Islandia kiwnął głową i szybko wyprowadził chłopca z kuchni. W tym czasie Tino gorączkowo myślał, jak zakończyć tę awanturę. Jego wzrok przesunął się po pomieszczeniu i nagle wpadł na pomysł.
- Natychmiast przestańcie! – wrzasnął, wylewając na Szwecję i Danię wodę, którą wcześniej zmył podłogę. W furii, której dawno nie czuł, rzucił pustym wiadrem o ścianę naprzeciwko. Cienki plastik pękł z hukiem.
Zaskoczony jego wybuchem Szwecja przestał okładać pięściami głowę Danii, który zdecydowanie odepchnął od siebie przeciwnika.
- Przez ciebie Norwegia umrze – powiedział, wycierając brudną wodę z twarzy, po czym ruszył do drzwi. – To będzie twoja wina.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, wciąż wściekły Tino napadł na Berwalda.
- Jak możecie tak się kłócić! Przecież wszyscy jesteśmy rodziną.
Berwald posłał mu długie spojrzenie. Tino, nagle zawstydzony swoim wybuchem, spuścił wzrok.
- Nie – powiedział w końcu Szwecja. – To ty i Peter jesteście moją rodziną. Zrobię dla was wszystko, ale…
Urwał, po czym wyszedł zostawiając Tina z zamętem w głowie. Do tej pory rozważał jego słowa i nie potrafił ich zrozumieć, dlatego też wahał się, czy powinien zadzwonić do Berwalda.
I wtedy otrzymał wiadomość od Danii.
Pisał, że ma gdzieś zdanie Berwalda i zabiera Norwegię do Wyzwolonych. Tino jak burza pobiegł do drugiego pokoju, gdzie powinien leżeć chory, ale jego łóżko było puste. Zaklął.
- Islandio! – zawołał, zbiegając po schodach. – Szybko! Dania zabrał Norwegię i…
- Co takiego?
Tuż obok schodów stał Szwecja. I najwyraźniej usłyszał nowinę, ponieważ jego twarz stężała.
- Nic… - spróbował Tino. Berwald spojrzał na niego ostro.
- Nie kłam. Dania go zabrał?
„Jest wściekły. Jest wściekły jak nigdy. Co robić?".
- Dlaczego zniknąłeś po tamtej kłótni? – zmienił temat Tino, choć wiedział, że nie uniknie pytań o Danię i Norwegię. Trudno, postawi wszystko na jedną kartę. – I co ma znaczyć ta paczka od ciebie?
Szwecja zmarszczył brwi.
- Jaka paczka? – zapytał.
- Ta, którą mi przysłałeś. - „Naprawdę udało mi się odwrócić jego uwagę?".
- Nic ci nie wysyłałem.
Szwecja myślał nad czymś intensywnie, gdy nagle jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Chwycił Tina za ramiona i mocno ścisnął.
- Au, to boli, Susan…
- Gdzie ona jest? Gdzie ta paczka?
- W ku… w kuchni…
Berwald puścił go i popędził przez dom, nie odpowiadając na pytania Finlandii, który pospieszył za nim. Z hukiem otworzył drzwi do kuchni. W środku, pochylając się nad stołem, stali Islandia i Sealandia, który głośno żartując otwierał paczkę.
- Stój! – krzyknął Szwecja. Peter podniósł na niego zdziwione spojrzenie i uśmiechnął się na jego widok.
- Cześć, tato! – zawołał, zrywając się od stołu i biegnąc w stronę Berwalda.
I wtedy nastąpił wybuch.

Ameryka wyjrzał przez okno na podwórko, oświetlone blaskiem latarni. W kręgu światła stało kilka ciemnych sylwetek. Strażnicy. Alfred zrezygnowany zasłonił żaluzje, odcinając się od nikłego światła z zewnątrz. W domu zapanował mrok.
Po wydarzeniach na konferencji Ameryka dostał areszt domowy do czasu wyjaśnienia sprawy, chociaż dowody znalezione przez Stowarzyszenie Wyzwolonych na wniosek Rosji jednoznacznie wskazywały winę Alfreda: na dokumentach polecających przejęcie personifikacji do badań nad chorobą przez jedną z amerykańskich klinik widniał jego podpis. Choć sam zaprzeczał, by kiedykolwiek wcześniej widział te papiery, a tym bardziej je podpisywał, pozostałe państwa zdążyły go już osądzić - był winien. Cokolwiek by teraz powiedział, nikt mu nie wierzył.
Owszem, polecił Ivanowi swoją klinikę, gdy ten do niego przyszedł, by w tajemnicy prosić o pomoc. Nieczęsto się zdarzało, by Rosja o coś go prosił i choć Ameryka początkowo odczuwał złośliwą satysfakcję, szybko się zreflektował. Ukraina potrzebowała pomocy i Alfred wiedział, że musi być bardzo źle, skoro nawet Ivan nie mógł nic poradzić.
Nie wiedział tylko, że polecona przez niego klinika prowadzi eksperymenty na personifikacjach, ale po śmierci Ukrainy nikt już nie wierzył w niewinność Alfreda.
Coś zwróciło jego uwagę, jakiś drobny hałas w głębi domu. Odsunął się od okna i powoli podszedł do uchylonych drzwi. Zajrzał przez szparę do drugiego pokoju.
Ktoś buszował w jego salonie.
Alfred niewiele myśląc wpadł do pokoju, szybko sięgając do włącznika światła. Blask zalał pomieszczenie, oślepiając stojącego na środku mężczyznę.
- Hej, nie po oczach!
- K... Kuba?
Alfred zbaraniał, widząc potężnego człowieka mrużącego oczy i dłonią osłaniającego twarz do ostrego światła. Ponad wszelką wątpliwość był to Kuba, choć zamienił swoją kolorową koszulę na czarny sweter, kompletnie niepasujący do krótkich spodenek i klapek, z których najwyraźniej nie chciał zrezygnować.
Ze wszystkich znanych mu ludzi, w swoim domu Ameryka najmniej spodziewał się właśnie jego.
- Co ty tu robisz? - zapytał. Starał się zachować odpowiedni dystans, na wypadek gdyby Kuba nagle postanowił przyłożyć mu z pięści.
- Ratuję cię, a jak myślisz, cymbale? - padła odpowiedź. Kuba posłał Alfredowi gniewne spojrzenie. - Cholera, nie wierzę, że to ja muszę to robić...
- Ratujesz mnie?
- Nie mam zamiaru się powtarzać. Pakuj manatki i spadamy.
- Jestem aresztowany - zwrócił uwagę Alfred. - Nie mogę stąd wyjść, pilnują mnie.
Kuba podszedł do niego tak blisko, że Ameryka odruchowo się cofnął.
- Pamiętasz, za co cię aresztowali? - zapytał Kuba.
- Za organizowanie eksperymentów na personifikacjach. Ukraina...
- Nie pytam, czy wiesz, tylko czy pamiętasz.
Ameryka otworzył usta, ale nie odpowiedział. Ciemne oczy Kuby zdawały się przewiercać go na wylot.
- Nie - odpowiedział w końcu. - Nie pamiętam.
- Widzisz? Coś tu jest nie tak. Nawet taki kretyn jak ty to czuje. A teraz bierz kanapki na drogę i idziemy, masz jeszcze robotę do wykonania.
- Robotę? O co ci chodzi?
Kuba najwyraźniej tracił cierpliwość.
- Trzymajcie mnie albo zaraz mu przyłożę... Po co zawracalibyśmy sobie głowę ratowaniem ciebie, gdyby nie było czegoś do załatwienia?
- Zawracalibyśmy? Nie jesteś sam?
Kuba sapnął ze złością.
- Ja z radością już dawno rzuciłbym cię Wyzwolonym na pożarcie, ale on... - pokręcił głową. Nagle spojrzał na drzwi, zza których dało się słyszeć miękkie kroki. - O wilku mowa.
Do salonu wszedł młody mężczyzna ubrany na czarno, jasne włosy i cera wyraźnie odcinały się od jego stroju. Alfred przyglądał mu się zaskoczony.
Już gdzieś widział tego człowieka i to całkiem niedawno. Tylko gdzie?
- Jeszcze tu jesteście? - zapytał nieznajomy. - Warta niedługo się zmieni i stracimy drogę ucieczki u naszego człowieka.
- Ten idiota zadaje za dużo pytań - odpowiedział Kuba. - Mówiłem, żeby strzelić go w mordę raz czy dwa, to spotulnieje. Łatwiej go wynieść, niż się tłumaczyć...
- Idźcie już - odpowiedział mężczyzna. Zwrócił się do Alfreda, który kręcił się niespokojnie, próbując zadać jakieś pytanie. - Zostanę tu za ciebie, żeby opóźnić pościg przez najbliższą dobę. Potem stąd ucieknę.
- Zauważą, że to nie ja tu siedzę. Przychodzą na kontrolę kilka razy dziennie.
Kuba spojrzał na niego jak na idiotę.
- Nie widzisz, że macie identyczne twarze? - zapytał. Alfreda olśniło.
- Aaa, to dlatego wydawałeś mi się znajomy! Musiałem kojarzyć twarz z lustra. - Poklepał nagle sposępniałego mężczyznę po ramieniu. - Niezłego mam sobowtóra.
- Nie pamiętasz mnie? - zapytał obcy. W jego oczach widać było udrękę.
Ameryka przyjrzał mu się uważnie, ale poza odkrytym przed chwilą podobieństwem nie widział nic znajomego.
- Nie - odpowiedział powoli. Miał wrażenie, że coś mu się nie zgadza. - Nie wiem, kim jesteś.
Kuba zaklął szpetnie i spojrzał na Amerykę ze złością.
- Idioto - warknął. - Przecież to twój brat!

- Jesteś pewien, że chcesz to widzieć? To może być dla ciebie szok.
Francis stanął obok drzwi do jednego ze swoich licznych pokoi i położył rękę na klamce. Spojrzał z troską na Ludwiga, który z wysiłkiem przełknął ślinę.
- Nie wiedziałem, co się z nim dzieje, dopóki do mnie nie zadzwoniłeś tuż przed spotkaniem z szefem – odpowiedział w końcu. – Muszę go zobaczyć.
Francis popatrzył na niego przeciągle i już miał otworzyć drzwi, gdy Niemcy go powstrzymał.
- Bardzo… z nim źle? – zapytał, nie patrząc w oczy Francji.
- Nigdy nie widziałem go w gorszym stanie – odpowiedział poważnie po chwili milczenia. Nacisnął klamkę.
Ludwig powoli wszedł do środka. Część okien w pokoju była zaciemniona, powietrze było ciężkie, a stojące w kącie łóżko niepościelone. Włączony telewizor ryczał, a wokół walały się brudne talerze i puste puszki po piwie.
- Bierz tego z lewej! Tego z lewej!
- Czyjej lewej?
- Jak to czyjej, mojej lewej! O, cholera! Strzelaj! Strzelaj do niego!
- No przecież strzelam! Zdejmij tego ze schodów!
- Giń, przebrzydły padalcu!
- Uważaj!
- Haa, i kto tu jest mistrzem? No kto? Nikt nie strzela lepiej niż… Oż kur…!
Postaci na ekranie rozbryznęły się w krwawym wybuchu, a smętny dźwięk zasygnalizował koniec rozgrywki. Wściekły Prusy rzucił padem o podłogę i zaklął, a Hiszpania jęknął rozczarowany.
- Przepieprzyłeś, Gilbert – powiedział Francis, podchodząc do nich i podnosząc sponiewieranego przez Prusy pada. – Dlatego z łaski swojej nie wyżywaj się na mojej konsoli.
- Spadaj. Przyniosłeś piwo?
- Nie, zaraz to zrobię. – Odwrócił się do wciąż stojącego w drzwiach Ludwiga, który ledwo powstrzymywał wybuch, i wyszczerzył się do niego w uśmiechu. – Napijesz się może?
- Lud? – Gilbert dopiero teraz zauważył gościa. Uśmiechnął się szeroko. – Nie wierzę, przyszedłeś mnie odwiedzić?
Szybko ruszył w stronę brata, depcząc po Hiszpanii, który stęknął, gdy pruska stopa wbiła mu się w brzuch. Gilbert klepnął Ludwiga w ramię, nie kryjąc zadowolenia.
- Cieszę się, że cię widzę, braciszku – powiedział.
- Ty…
Pięść o włos minęła twarz Gilberta, który w porę zauważył wściekłość brata i uskoczył do tyłu.
- Hej, co ci odbiło? To tak się mnie wita?
- Antonio! – szybko zawołał Francis, zgrabnie unikając szerokiego zamachu Ludwiga, który ponownie zaatakował. – Wychodzimy! Pozwólmy im nacieszyć się rodzinnym spotkaniem.
- Zostawiacie mnie z nim? – zawołał Gilbert, ponownie uskakując do tyłu.
I runął na plecy, potknąwszy się o pustą puszkę i talerz.
- Ty! – wrzasnął Ludwig, zupełnie tracąc panowanie nad sobą. – Masz pojęcie, jak się o ciebie martwiłem? Znikasz Bóg wie gdzie, uciekasz jakiejś organizacji i naszym władzom, ścigają cię rządy innych państw, a tymczasem siedzisz tu sobie, grasz na konsoli i żłopiesz piwo, jakby to wszystko cię nie dotyczyło!
- Ja… uciekłem jakieś organizacji? – nagle zapytał Gilbert, zupełnie zdezorientowany. Dźwignął się na łokciach i zmarszczył brwi.
- Nie udawaj, że…
- Jestem ścigany?
Ludwig spojrzał na niego i nagle zrozumiał. Jego brat nie kłamał. Nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje.
- Gilbert – zaczął wolno. – Pamiętasz, jak znalazłeś się u Francisa?
- Spotkałem go u niego w knajpie, a co?
- A jak tam trafiłeś?
- Obudziłem się na ławce przed budynkiem konferencyjnym z gigantycznym kacem. Myślałem, że może przyjechałem z tobą na jakąś konferencję i nieźle zabalowałem z chłopakami. Potem pojechałem do Francisa.
- Nie pamiętasz nic?
Gilbert się zamyślił.
- Pytaliśmy go już o to – powiedział Francja, wchodząc do pokoju z kilkoma puszkami piwa w ręku. Za nim człapał Hiszpania. – Nie pamięta nic z pobytu u Wyzwolonych.
- Z pobytu u kogo? – wtrącił Gilbert, dźwigając się z podłogi. – O niczym takim nie mówiliście!
- Nie chcieliśmy cię denerwować – próbował załagodzić Antonio, ale Gilbert nie wydawał się uspokojony. Przeciwnie, patrzył z wyrzutem i rosnącą wściekłością na przyjaciół.
- Myśleliśmy, że w końcu sobie przypomnisz…
- Co to za organizacja i dlaczego jestem ścigany?
Francja i Hiszpania milczeli zakłopotani. Ludwig westchnął, a potem zaczął mówić. Z każdym wypowiedzianym przez niego słowem twarz Gilberta stawała się coraz bledsza. W pewnej chwili sięgnął dłonią do skroni.
- Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony Francis. – Może jesteś już zmęczony…
- Nie jestem zmęczony, do cholery! – wrzasnął Prusy i mocniej docisnął palce do czoła. Zwrócił się do Ludwiga. – Mam się oddać tym całym Wyzwolonym, tak? Odpowiadam od razu: nie ma mowy.
- Ale…
- Nie ma mowy!
Francja dawał Ludwigowi nerwowe znaki, aby skończył temat, ale ten go zignorował.
- Dlaczego się opierasz? – zapytał. - To dla twojego dobra! Być może grozi ci niebezpieczeństwo, a ty…
- Bo wiem, że nie mogę tam wrócić, rozumiesz? – krzyknął ponownie i syknął, zaciskając dłonie na skroniach. Francis próbował chwycić Gilberta za ramię, ale ten go odtrącił. – Po prostu wiem, że pod żadnym pozorem nie mogę tam wrócić! Cholera! Ktoś… ktoś mówił mi, że…
Nagle nogi ugięły się pod nim. Upadłby, gdyby stojący przy nim Francis nie chwycił go w porę pod ramiona.
- Antonio! – krzyknął Francja widząc, że sparaliżowany widokiem Ludwig nie może ruszyć się z miejsca. – Okna!
Hiszpania dopadł do okien i szybko otworzył je na oścież. Owiało ich zimne powietrze. Tymczasem Francis ostrożnie położył bezwładne ciało Gilberta na ziemi. Prusy szklistym wzrokiem wpatrywał się w sufit, oddychając płytko.
- Co… co mu jest? – zapytał Ludwig, ledwo dobywając głosu. Widywał brata w gorszym stanie, ale to, co właśnie zobaczył, przeraziło go.
„Umrze, jeśli Wyzwoleni nie udzielą mu pomocy…".
- To nie zdarza się pierwszy raz – powiedział Francja, nie patrząc na Ludwiga. Sięgnął do koszuli Gilberta i rozpiął mu ją pod szyją, by łatwiej mu było oddychać. – Traci przytomność, gdy próbuje coś sobie przypomnieć. Przypomina to trochę padaczkę.
- To jego drugi atak dzisiaj – odezwał się Hiszpania, wciąż stojąc przy oknie. Francja spojrzał na niego zaniepokojony. – Wyszedłeś rano, a on wtedy bez żadnej przyczyny… To zaczyna zdarzać się coraz częściej i trwa znacznie dłużej niż na początku.
Wszyscy przez chwilę milczeli, wsłuchując się w nierówny oddech Gilberta. Ludwig zacisnął pięści.
- Wyzwoleni mogą mu pomóc – powiedział. Francja spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- On tego nie chce. Coś jest nie tak…
- To dla jego dobra!
- Dla jego czy twojego dobra? – warknął Francis. Ludwig spojrzał na niego z urazą. – Zdradziłbyś własnego brata, bo tak kazał ci szef?
Niemcy spojrzał na nieprzytomnego Gilberta. Jego czerwone oczy wpatrywały się w przestrzeń, zupełnie jakby były już martwe. Bez pomocy tak właśnie się stanie: Prusy zniknie, jeśli nie naturalnie, jak Imperium Rzymskie, to zniszczony przez tę dziwną przypadłość, która go dotknęła. Czy Ludwig mógł pozwolić mu odejść?

Berwald wiedział, że się spóźnił.
Gdy tylko wyniósł ze zniszczonego domu Tina, Petera i Islandię oraz upewnił się, że dadzą sobie radę bez niego, od razu ruszył w pościg za Danią. Jak się okazało, za późno.
Przed ośrodkiem, do którego Dania przyniósł Norwegię, stała czarna karetka. Na jej boku wymalowany był błękitny trójkąt oparty na kole. Kilku sanitariuszy właśnie wnosiło do niej nieprzytomnego Danię na noszach, nigdzie nie było widać Norwegii.
Berwald rzucił się biegiem. Musiał ich powstrzymać.
„To wszystko moja wina".
Nim dotarł do karetki, drogę zastąpiło mu kilku ludzi ze Stowarzyszenia. Gdy pchnął jednego z nich, aby ustąpił mu z drogi, pozostali wyciągnęli broń.
- Puśćcie go - rozległo się gdzieś z boku. Ze stojącego przy klinice samochodu wysiadł dyrektor Stowarzyszenia Wyzwolonych. Podszedł do Berwalda i z uśmiechem wyciągnął do niego rękę. - Widzę, że zmienił pan zdanie i jednak zgodził się na moją propozycję. Doskonała robota, wysłanie tutaj Danii to naprawdę...
- Na nic się nie zgadzałem - powiedział Berwald. - A wy zaatakowaliście Tina i Petera.
Uśmiech nie schodził z twarzy dyrektora.
- Nie lubię, gdy mi się odmawia, zwłaszcza w tak obcesowy sposób, w jaki zrobił to pan. Ten „prezent" dla pana bliskich miał przekonać, że cena za ich bezpieczeństwo wcale nie jest taka wysoka. Co znaczy Dania, Islandia i Norwegia wobec pańskiej rodziny? - Dyrektor zbliżył się do Szwecji niemal na pół kroku i dodał szeptem, nagle poważniejąc. - A może myślał pan do mnie przyjść, czegoś zażądać, a potem tak po prostu odmówić współpracy?
- Kim wy jesteście? - zapytał Berwald. Udał zrezygnowany ton, jednocześnie planując sposób, w jaki wyrwie stąd Danię i Norwegię.
- Ludźmi, w przeciwieństwie do was - odparł dyrektor, posyłając spojrzenie ku karetce. Zmarszczył brwi. - Umawiałem się z panem, że dostarczy pan wszystkich trzech. Nie widzę tu Islandii.
- Nie było żadnej umowy - syknął Berwald i wymierzył cios pięścią. Dyrektor uskoczył, a dłoń Berwalda ześlizgnęła się po jego ramieniu. Dwóch ochroniarzy skoczyło Berwaldowi na plecy, ale ten strząsnął ich, jakby nic nie ważyli. Błyskawicznie obrócił się i kopnął jednego w kolano. Nim napastnik wrzasnął, dało się słyszeć nieprzyjemne chrupnięcie.
Szwecja zamachnął się ponownie, celując w głowę drugiego z atakujących, gdy wtem poczuł, że coś ukłuło go w nogę. Spojrzał w dół. Z jego uda wystawała niewielka strzykawka.
- Koniec zabawy - powiedział dyrektor, wstając z klęczek i otrzepując z piasku jasne spodnie. - Skoro nie przyprowadziłeś Islandii, to bierzemy ciebie. Umowa to umowa.
Berwald potrząsnął głową, próbując odzyskać ostrość widzenia. Opadł na jedno kolano i oparł się ręką o ziemię. Drugą wyrwał z nogi strzykawkę.
- Gdy już padnie, zapakujcie go do karetki - dotarło do zamglonego umysłu Berwalda. Gdy upadł na ziemię, zobaczył jeszcze błyszczące buty dyrektora, oddalającego się w stronę samochodu.
"Przepraszam, Tino", pomyślał jeszcze, nim stracił przytomność. „Nie potrafiłem ochronić naszej rodziny".
Rozdział w połowie napisany na starym rzęchu w pracy - jak widać, udało mi się przemycić pisanie do roboty i wcisnąć je między fakturowanie a meldowanie klientów:XD:

A że korzystałam ze starego kompa i obcej klawiatury, błędy mogły się uchować. Dawać znać, jeśli je zauważycie.

Rozdział raczej spokojny, tak myślę. Dużo gadania, mało akcji. W przyszłym rozdziale mam zamiar zakończyć wprowadzanie wątków i lecimy z akcją. Chyba:D I to chyba najdłuższy rozdział ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisałam. Przepraszam, że zanudzam, mieszam i skaczę po wątkach, ale taka moja natura^^;

Wszystkim, którzy ostatnio tak chętnie komentowali United, chciałam z całego serca podziękować. Nawet nie wiecie, jak potrafiło mnie to zmotywować do pisania:glomp:

Rozdział trzeci: [link]
Rozdział piąty: [link]
© 2012 - 2024 anatheila
Comments54
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
InvisibleBanana's avatar
Musze juz isc spac, ale chce wiedziec:
Czy bedzie happy end?